Arkadiusz Lutowski: Czym jest nierozwiązywalny konflikt i jak on się ma do marksizmu?
Jakub Zgierski: W marksizmie, niezależnie czy mówimy o wersji klasycznej, czy współczesnych odmianach lub „odpryskach”, podstawowy schemat jest taki sam. Wyróżniamy cztery elementy, które są niezmienne pomimo pojawiania się nowych etykietek. Najkrócej mówiąc: w wadliwym systemie, którego nie da się naprawić (1), istnieją dwie grupy, czyli wyzyskiwacze (2) i wyzyskiwani (3). Zantagonizowane strony tkwią w permanentnym, właśnie nierozwiązywalnym konflikcie (4), który nie może zostać zażegnany w inny sposób niż poprzez rewolucję.
AL: A dziś? Czy są inne nierozwiązywalne konflikty, na których skupia się marksizm?
JZ: Jak wspomniałem, w marksizmie XIX-wiecznym, czyli tym klasycznym, omawiany konflikt dotyczył kapitalistów oraz robotników. System kapitalistyczny, w którym funkcjonowały obie grupy, opierał się u swoich fundamentów na wyzysku klasy pracującej eksploatowanej przez posiadaczy. Już w pismach Fryderyka Engelsa, najbliższego współpracownika Karola Marksa, znajdziemy stwierdzenia przenoszące ten antagonizm na kolejne pole, tj. do instytucji rodziny. Zgodnie z tym wyobrażeniem mężczyzna jawi się jako swoisty kapitalista, który wykorzystuje swoją żonę będącą proletariuszką. Łączy ich wiernopoddańcza relacja, która stanowi immanentny element patriarchatu – systemu, w którym to płeć męska dominuje i sprawuje władzę. Feminizm u swoich źródeł opiera się właśnie na tym sposobie postrzegania rzeczywistości, czyli na zasadzie dialektycznej walki przeciwieństw.
AL: Obserwując dzisiejszy świat, można odnieść wrażenie, że współczesne nierozwiązywalne konflikty sieją większe spustoszenie. Czy tak jest? Jeśli tak, to dlaczego tak się dzieje?
JZ: Wydaje mi się, że po pierwsze podstawowy marksistowski konflikt został przełożony na kolejne sfery, a po drugie, niejako w konsekwencji, uległ zwielokrotnieniu. Widzimy go nie tylko w warstwie ekonomicznej czy rodzinnej, jak w przypadku feminizmu, o którym już wspomniałem, ale także chociażby na polu tzw. polityki reprezentacji. Ideolodzy notorycznie występują w roli samozwańczych trybunów ludowych spraw, które ich nie dotyczą. Widzimy to chociażby na przykładzie Stanów Zjednoczonych, gdzie mniejszości, przede wszystkim czarnoskórzy i imigranci, są wykorzystywane w ramach walki politycznej. Cały ruch Black Lives Matter, pomijając nawet jego marksistowskie korzenie, o których wspominały same założycielki organizacji, koncentruje się na wpychaniu „niebiałych” na rewolucyjne tory. System, w którym żyją, jest u fundamentów rasistowski, więc należy go zniszczyć, ponieważ w innym przypadku nigdy nie pozbędziemy się nienawiści. To, że takie działania jedynie podsycają wzajemną niechęć i pogłębiają antagonizmy społeczne, jest nie tylko oczywiste, ale i pożądane. Dźwignią rewolucji jest bowiem nierozwiązywalny konflikt, w którym nie ma miejsca na kompromisy.
AL: Czy nierozwiązywalny konflikt da się rozwiązać?
JZ: Sądzę, że tak, ale łatwo wpaść przy tym w pułapkę. Dostrzegam w obozie konserwatywnym dwa negatywne trendy, które tak naprawdę są na rękę animatorom całej zabawy. Otóż z jednej strony mamy radykałów, którzy idą w zaparte, nie chcąc słyszeć o żadnym dialogu i okopując się coraz mocniej na swoich stanowiskach, a z drugiej strony – konformistów skłonnych do wielu ustępstw dla tzw. świętego spokoju. Pierwsi uważają, że muszą dochować wierności ideałom, niejako demonizując przeciwników, a drudzy łudzą się, jakoby danie palca nie wiązało się później z oddaniem całej ręki. W obu przypadkach winszują rewolucjoniści, którzy zyskują upragnionych „faszystów” i mogą posuwać się naprzód, nie będąc niepokojeni przez bezkształtne masy pożytecznych idiotów.
AL: Co możemy zrobić?
JZ: W moim odczuciu nie wygramy tej batalii, grając na zasadach przeciwnika, tzn. dając się wciągnąć w ten nierozwiązywalny konflikt. Przypominam, że według opisywanej wizji koniec końców jedna ze stron, ta reprezentująca ciemiężycieli, czyli my, zostanie całkowicie unicestwiona. W przeciwnym razie nowy wspaniały świat nie będzie mógł zaistnieć. Innymi słowy, musimy ustawić się nie w pozycji wrogów, idąc na czołowe zderzenie, ale obserwatorów, patrzących na całe widowisko z boku. Należy podkreślić, że większość ludzi na szeroko rozumianej lewicy tak naprawdę nie ma złych intencji i bynajmniej nie marzy tylko o zniszczeniu cywilizacji łacińskiej. To masy poddane ideologicznej obróbce, które nawet nie do końca rozumieją, w czym biorą udział. Zapewniam, że przeciętne Julki chodzące na Strajki Kobiet nie są satanistkami, które nienawidzą chrześcijaństwa. One po prostu chcą skrobać bez konsekwencji i tyle. Nie ma w tym większej filozofii. Pewnie nawet nie słyszały o Marksie i nie są w stanie wspiąć się na wyżyny intelektualnej dysputy. W związku z tym należy takim osobom tłumaczyć, w co są wciągane i jak na ich plecach próbuje się zrealizować konkretne interesy polityczne. Co ważne, musimy przy tym wyjść z własnym programem, który byłby dla nich konstruktywny i dawał jakieś konkretne rozwiązania. Odtrącenie na zasadzie, że to jakieś dziwolągi, nieroby, lewaki czy inne pasożyty, z pewnością nie przysporzy nam sympatii, a wręcz przeciwnie – popchnie wprost w ramiona marksistów, którzy zawsze i wszędzie chcą „zrobić dobrze” wykluczonym.
Z Jakubem Zgierskim rozmawiał Arkadiusz Lutowski