Gdy po raz pierwszy usłyszałem o przypadku Wilhelma Reicha, w swojej młodzieńczej naiwności nie przewidywałem jeszcze, w jak głęboki temat wchodzę. Przymiotnik „głęboki” ma w tym kontekście podwójne znaczenie, gdyż w twórczości tego austriackiego psychiatry niemal za każdym tematem kryje się ten jeden aspekt, mniej lub bardziej ukryty – seks.
W czasie bardzo krótkiego epizodu studiowania na jednej z warszawskich uczelni (notabene konserwatywnej, przynajmniej z nazwy) pojawiłem się pewnego razu na zajęciach poświęconych kulturze współczesnej i przemianom, jakie zaszły w świecie zachodnim na przestrzeni ostatnich dekad. Miałem z tyłu głowy przeświadczenie, że tak czy inaczej znajduję się na „terenie wroga”, tj. w placówce edukacyjnej, która pomimo świetlanego patrona i ogromnej renomy i tak już zdążyła paść ofiarą swoistego marszu przez instytucje. Sądziłem jednak, że w porównaniu z Uniwersytetem Warszawskim trafiłem do twierdzy, której załoga pomimo oblężenia broni jeszcze kilku baszt. Niestety, moje skromne nadzieje okazały się płonne, a przewidywania zbyt optymistyczne. Uderzyło mnie to tym bardziej, że z natury jestem raczej realistą balansującym na granicy pesymizmu i dekadencji.
Czy można było się tego spodziewać?
Wykład dotyczący zmian społecznych w postrzeganiu ludzkiej seksualności oczywiście z góry zakwalifikowałem do kategorii najbardziej, że tak powiem, zaorywujących elementów programu, a do tego konfliktogennych – sprzyjających nie tyle co rzeczowym dyskusjom, a właśnie emocjonalnym szarpaninom. Nie mając rozeznania w światopoglądzie pozostałych studentów, świadomie przyjąłem postawę biernego słuchacza. Milczałem, nie chcąc wdawać się w spory na niepewnym gruncie. W rosnącym napięciu śledziłem wątki poruszane przez wykładowcę, starając się zachować jakąś wewnętrzną równowagę i nie wybuchnąć. Obszerny referat, chociaż wypełniony licznymi stwierdzeniami, z którymi skłonny byłbym się zgodzić, niechybnie zmierzał w jednym słusznym kierunku. Wizja nieustannego postępu i wyzwalania się z kajdan ciemnoty, głupoty, średniowiecza, fundamentalizmu i faszyzmu aż biła po oczach, chociaż obawiam się, że byłem w tym odczuciu osamotniony. Z twarzy pozostałych osób nie odczytywałem oznak irytacji, buntu lub niedowierzania. Zupełnie jakby panujący klimat intelektualny był już dla nich czymś normalnym.
Ze zrozumiałych względów moje nastawienie było sceptyczne i defensywne. Tematyką marksizmu zajmuję się już relatywnie długo (z mojej perspektywy, rzecz jasna), więc nie miałem wątpliwości co do linii przekazu, z jaką się skonfrontuję. Wnioski dotyczące odejścia od purytańskiej wstrzemięźliwości seksualnej i wpływu niektórych negatywnych przekonań religijnych na konstrukcję emocjonalną człowieka przyjmowałem z umiarkowaną aprobatą. Co warto zaznaczyć, stronię od postrzegania świata w czarno-białych barwach, a dychotomiczny podział na „nas” i „ich”, na cywilizację łacińską i marksizm, na to, czego bronimy, i to, co zaciekle zwalczamy, w coraz większym stopniu uważam za szkodliwe uproszczenie. Uproszczenie, przez które cierpi sama „prawica”, pomijając szczegółowe definiowanie tego terminu. Co więcej, w toku kilkuletnich badań muszę przyznać, że nigdy nie zrozumie się marksizmu, jeżeli nie przyjmie się jego perspektywy i nie spróbuje zrozumieć wysuwanych przesłanek. Otóż wbrew pozorom ideolodzy spod tego znaku nigdy nie wymyślali sztucznych konfliktów, na których mogliby żerować. Podsycali za to ogień na stykach przeciwstawnych interesów i dążeń, pragnąć wywołać prawdziwy pożar.
Do czego jednak zmierzam? Problem ludzkiej seksualności i umieszczenia jej w pewnych ramach jest realnym zagadnieniem, do którego można podejść na trzy sposoby. Wariant zachowawczy, często reprezentowany przez siły konserwatywne, zdaje się nie dostrzegać problemów albo bagatelizować ich wagę, prezentując mniej lub bardziej uświadomione przekonanie, że wszystko jest w porządku, a ktoś tu ciągle szuka dziury w całym, w tej naszej wspaniałej cywilizacji łacińskiej. Wariant konstruktywny przewiduje realistyczną ocenę sytuacji i zaproponowanie takich rozwiązań, które usatysfakcjonowałyby obie strony konfliktu i nie doprowadziły do realizacji czyichś dążeń kosztem wolności lub praw innych ludzi. Natomiast wariant, który mógłbym określić jako rewolucyjny, antysystemowy albo krytyczny, ucieleśnia marksistowski paradygmat nierozwiązywalnego konfliktu. System jest wadliwy u podstaw, więc jakiekolwiek jego reformowanie nie przyniesie nigdy prawdziwego wyzwolenia. Zawsze będziemy mieli do czynienia z represją, dyskryminacją i ograniczeniami, w związku z czym jedynym rozwiązaniem pozostaje totalna rewolucja – zniszczenie status quo w celu zaprowadzenia nowego, bliżej nieokreślonego porządku. Oczywiście porządku lepszego, pełnego tolerancji, miłości i zrozumienia.
„Tylko nie Wilhelm Reich…”
Zmierzając do puenty, nadszedł czas na dokończenie relacji z opisywanego wykładu. Otóż pod koniec zajęć profesor zapytał zgromadzonych studentów, czy wiedzą, kto był największym reformatorem ludzkiej seksualności w XX wieku. Nie czekając zbyt długo na reakcję, sam udzielił odpowiedzi. Przyznam się szczerze, że w tamtym momencie moje serce zamarło. Pomyślałem w duchu: „Tylko nie Wilhelm Reich…”. Gdy usłyszałem, że prawdziwej rewolucji dokonał właśnie Reich, który w końcu pozwolił ludziom cieszyć się z życia seksualnego, a nie żyć w ciągłym strachu i poczuciu winy, byłem w szoku. Nie sądziłem, że poziom ideologizacji nauki w Polsce, a to jeszcze na katolickiej uczelni, zaszedł tak daleko. Reich wydawał mi się oczywiście istotną postacią, ale znaną raczej szerzej w wąskich kręgach ideologów czy amatorów wolnej miłości. A okazało się, że jest wspominany w toku zajęć, i to jeszcze jako autorytet, pozytywna postać, a przynajmniej badacz, który zasłużenie zapisał się w światowej historii. Problem polega na tym, że przedstawienie jego sylwetki w tych kilku zdaniach zostało zupełnie pozbawione kontekstu i najważniejszych faktów pozwalających ułożyć sobie w głowie pełen obraz.
O czym „zapomniał” wspomnieć szanowny profesor? Najpewniej o tym, że: Wilhelm Reich był maniakiem seksualnym, który całe swoje życie poświęcił idei wyzwolenia człowieka z kajdan kultury; działał w Komunistycznej Partii Niemiec, czyli ugrupowaniu podlegającemu Związkowi Sowieckiemu poprzez uczestnictwo w Kominternie; został wyrzucony ze środowiska psychoanalitycznego za groźne odchylenie ideologiczne; tworzył ruch Sex-pol (polityka seksualna, od Sexualpolitik) promujący tzw. edukację seksualną wśród proletariatu (antykoncepcja, aborcja, wolna miłość); przez samych partyjnych komunistów był uważany za działacza demoralizującego młodzież i propagującego destrukcyjne wzorce zachowań; dokonał zespolenia metody psychoanalitycznej z ideologią marksistowską; ukuł pojęcie rewolucji seksualnej, którą należało przeprowadzić po przewrocie komunistycznym; odwiedzał ZSRS, gdzie podziwiał dokonania bolszewików na polu „uświadamiania” ludu; był zwolennikiem wczesnej edukacji seksualnej wśród dzieci i młodzieży (model permisywny, swobodny, wręcz zachęcający do realizacji swoich pragnień); wierzył w istnienie orgonu, czyli energii kosmicznej odpowiedzialnej za ludzkie zdrowie i potencję; konstruował „zaklinacze chmur”, czyli specjalne urządzenia do zmieniania pogody; stał się wzorem dla amerykańskiej grupy Beat Generation, a później hipisów oraz Nowej Lewicy; w bibliografii standardów edukacji seksualnej według Światowej Organizacji Zdrowia umieszczono Ernsta Bornemanna, który był współpracownikiem Reicha i zwolennikiem pedofilii.
Prymas Wyszyński przewraca się w grobie
Powiem tak: powyższą wiązankę można byłoby ciągnąć przez kolejne kilka stron, ale nie mam pewności, czy wielu czytelników dotrwałoby do końca. Mając na uwadze Państwa komfort, nie tylko czytelniczy, ale i psychiczny, bo poruszane sprawy nie należą do najprzyjemniejszych, kończę niniejszym mój wywód. A co do samego uniwersytetu, to niestety żal mi nie tylko studentów, ale i patrona, bo nie jest to jednostkowy przykład, a coraz częstsza praktyka. Myślę jednak, że na opisanie moich pozostałych „przygód” na tej tzw. katolickiej uczelni przyjdzie jeszcze czas, być może w kolejnych felietonach.
Autor: Jakub Zgierski (Młot na marksizm)
„Prymas Wyszyński przewraca się w grobie” – czy na pewno?
Obszar materiału który Pan przerobił jest imponujący. Wiadomo że każdy z nas nie jest w stanie ogarnąć całości rzeczywistości. Zagadnienie modernizacji czyli marksizacji kościoła jest w tej chwili jednym z słabiej poznanych elementów w kontekście pracy Pana Karonia, Rozwadowskiego i Pana. Dlatego proponował bym zwrócić więcej uwagi na główny cel ataku marksizmu jakim jest Kościół Rzymsko Katolicki. Bardzo ciekawy jest epizod Wyboru Wyszyńskiego na prymasa, jego działalność w kierunku modernizacji mszy i to przed soborem. Obawiam się że bez ujawnienia roli modernistów w zniszczeniu kościoła obraz marksizmu i antycywilizacji będzie niepełny.